POWRÓT

•  od autorki
•  reakcje na książkę
•  zdjęcia z pacyfikacji
•  zdjęcia z procesu
• 
Kolejny ze świadków, Kazimierz Rembilas, mówił, że nie wierzył w to, że ktoś użyje broni.
- Nagle usłyszałem dramatyczny krzyk: strzelają ostrą amunicją! Po tym krzyku zapanowała przejmująca cisza... - powiedział.

O strzałach z ostrej amunicji mówił inż. Ryszard Widuch, oglądający wydarzenia z okien kotłowni, w które strzelali milicjanci.
- Jeżeli izolacja kotłów nie została zmieniona, to do dziś powinny w niej tkwić pociski - powiedział świadek. W dzień po pacyfikacji był na miejscu tragedii.
- Zielone łuski ze "ślepaków" można było zgarniać grabiami, ale ludzie pokazali mi też dwa miejsca, w których leżało kilkadziesiąt mosiężnych łusek po ostrej amunicji. Były one po prawej i lewej stronie barykady, już poza terenem kopalni - zeznawał. - Zaprowadziłem w to miejsce prokuratora wojskowego, ale on zabrał tylko kilka i w ogóle się tym nie interesował.
Świadek dodał również, że trzy łuski, które zabrał ze sobą, przekazał Herbertowi Szafrańcowi, przewodniczącemu komisji do zbadania wydarzeń w kopalni "Wujek".

- Cały czas słychać było strzały, ale nie potrafię określić, czy wśród nich były odgłosy wystrzałów z broni palnej - mówił Władysław Szmelczerczyk. - Dopiero po kilku dniach żołnierze stacjonujący pod kopalnią pokazali nam broń, z której do nas strzelano. Były to RAK-i.
Jeden z oskarżonych zapytał, czy żołnierze, którzy pokazywali świadkowi broń, brali udział w akcji i czy byli wyposażeni w RAK-i. Szmelczerczyk odparł, że żołnierzy było trzech i pokazywali im tylko jednego RAK-a. Stwierdził również, że podczas jednego ze starć odległość między górnikami a zomowcami była na długość czołgu. W pewnym momencie dowiedział się, że są ranni. Chciał pomóc w noszeniu ich na punkt opatrunkowy.
- Koledzy powiedzieli mi, że są również zabici, a wśród nich mój przyjaciel Zbigniew Wilk - opowiadał Szmelczerczyk. - Nie chciałem w to wierzyć. Poszedłem się czegoś dowiedzieć na markownię, a następnie udałem się do stacji ratownictwa górniczego. Tam były ciała zabitych chłopaków i wśród nich zobaczyłem Zbyszka. Pomyślałem wtedy, że nie będę uczestniczył w dalszym odpieraniu ataków. Chciałem iść, powiadomić o tym co się stało i zaopiekować się żoną Zbyszka i dwójką małych dzieci. W tym momencie ktoś krzyknął, że od bramy głównej wchodzi milicja, złapałem styl od łopaty i pobiegliśmy w tamtym kierunku. Do tego ataku jednak nie doszło.

Uczestnicy tamtych wydarzeń często wspominali je z trudem. Już kolejny raz muszą mówić o tragedii, którą przeżyli. O bestialstwie tych, którzy w "imieniu władzy ludowej" przyszli pacyfikować kopalnię. - Karetkę, którą jechałem wraz z górnikiem rannym w żebra, zatrzymał porucznik MO, który miał w ręku pałkę i pistolet - mówił Józef Żmuda. - Porucznik kazał wysiąść rannemu górnikowi, ale on nie miał sił. Wtedy milicjant wyciągnął go z karetki za włosy. Bił pałką i kopał. Sanitariusz próbował interweniować, ale wtedy z karetki wyciągnięto i jego. Do szpitala pojechałem tylko z kierowcą.
Kazimierz Rembilas opowiadał o gehennie, jaką przeszedł od momentu zakończenia strajku. Wtedy pracował jeszcze na kopalni "Wujek" (zwolniono go po internowaniu). Przy zjeździe na dół często "towarzyszył" mu funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, pilnował, przeszukiwał szafkę.
- Zarzucano nam, że opiekujemy się rodzinami zamordowanych kolegów, że staramy się utrzymać w pamięci miejsce tragedii i hańby. Hańby, która spoczywa zarówno na mundurze zielonym, jak i na szarym - oświadczył przed sądem górnik.

- Zomowcy się śmiali, a ich dowódca powiedział, że karetki będą mogły wjechać, jeśli górnicy sami usuną sobie przewrócony barakowóz - mówiła pielęgniarka Barbara Jęśko, będąca świadkiem rozmowy lekarki z jednym z dowódców ZOMO, do którego zwrócono się, by umożliwił dojazd karetek. - Po przeciwnej stronie stał oddział ZOMO, tarasując drugą drogę, którą mogłyby wjeżdżać sanitarki. Dowódca oświadczył, że ZOMO się nie usunie.
Barbara Jęśko powiedziała również, że słyszała od personelu, iż karetki są zatrzymywane, milicjanci wyciągają z nich rannych, biją i zrywają bandaże. Dodała, że w obawie przed ZOMO środki opatrunkowe były przemycane przez obsługę sanitarek pod noszami.

Świadek Bogdan Dolny nie widział ludzi z bronią, ale gdy na teren kopalni weszło ZOMO na schodach magazynu odzieżowego zauważył trzech lub czterech mężczyzn w żółtych hełmach z przyłbicami, ubranych w jasnoniebieskie milicyjne kurtki.
- Zaraz potem spostrzegłem leżącego górnika. Chciałem podejść do niego i pomóc, ale gdy byłem zaledwie metr od niego usłyszałem dwie lub trzy serie z karabinu i poczułem przeszywający ból w nodze - zeznawał. - W momencie gdy usłyszałem strzały, to zomowcy wycofywali się pod magazyn odzieżowy, a ci w żółtych hełmach pozostali na schodach magazynu.
Później, analizując to wydarzenie w szpitalu, świadek nie wykluczył, że strzały mogły paść właśnie z ich strony.

- Widziałem tuż obok magazynu odzieżowego czterech mężczyzn ubranych w mundury moro. Mieli krótką broń, nie mieli natomiast pałek i tarcz - stwierdził kolejny ze świadków, Stanisław Sarna. Świadek usłyszał strzały i zobaczył, jak stojący obok górnik z krzykiem: "Jezu, dostałem!" upadł na ziemię. Koledzy podnieśli go i mówili, że nie żyje. Zdaniem świadka, strzały padły od strony magazynu odzieżowego.

Ludwik Karmiński był tym górnikiem, który chwycił za rękaw płk. Piotra Gębkę (przybyłego na teren kopalni 16 grudnia wraz z trzema innymi oficerami wojska w celu pertraktacji) mówiąc: "Panie pułkowniku, jakoś się przecież dogadamy". Ale Piotra Gębkę interesowało już tylko uzbrojenie górników.
- Przecież my i tak jesteśmy jak biblijny Dawid wobec Goliata - tłumaczył Karmiński. Płk Gębka był wściekły, twierdził, że postulaty przekraczają jego kompetencje. Wyszarpnął rękaw i dając godzinne ultimatum, opuścił teren kopalni.
- Mieliśmy wrażenie, że rozmawiał z nami nie żołnierz, ale oficer polityczny - mówił świadek. - Zresztą płk Gębka kłamał. Dawał oficerskie słowo honoru, że strajkuje już tylko nasza kopalnia. Godzinne ultimatum również nie zostało dotrzymane. Czołgi forsowały mur już o godzinie 10.53.
Karmiński był w tej grupie górników, która podczas zamieszania ujęła trzech milicjantów. Dwaj z nich mieli krótką broń, a oficer - karabin maszynowy. Górnicy przeliczyli amunicję. Okazało się, że z tej broni nie strzelano. Gdy świadek dowiedział się, że są zabici, zwrócił się do milicjantów: "Co zrobiliście? Jak prawdziwi bandyci!". Wtedy jeden z nich upadł na kolana, błagając o łaskę. Mówił, że ma żonę, dzieci, że nie wie, dlaczego są zabici, bo był zakaz użycia broni. Milicjanci zostali przekazani oficerom wojska, ponownie przybyłym na teren kopalni w towarzystwie jakiegoś pułkownika z Warszawy, z którym górnicy negocjowali warunki zakończenia strajku. Pułkownikowi Gębce oddano również broń zakładników, a on przeliczył amunicję. Gdy wojskowi chcieli opuścić teren kopalni górnicy zatrzymali ich, mówiąc: "Chodźcie zobaczyć, co zrobiliście!" i zaprowadzili do stacji ratownictwa górniczego.
- Byliśmy zbulwersowani ich zachowaniem. Leżeli tam zabici górnicy, stał krzyż, koledzy klęczeli i modlili się, a oni nie zdjęli nawet czapek - wspominał przed sądem Karmiński.

- Widziałem, jak przy wyłomie w murze, obok bramy głównej, zomowcy ustawili karabin maszynowy. Jeden z nich leżał za karabinem, a drugi podawał mu taśmę z nabojami - mówił przed sądem górnik Paweł Zając. - Zauważyłem też oficera, który dawał ręką znak do rozpoczęcia strzelania. Najpierw padły pojedyncze strzały, a potem całe serie. Z lufy tego karabinu spostrzegłem błysk ognia.
Świadek nie był jednak w stanie określić czy oficer ten był ubrany w mundur wojskowy czy milicyjny. Widział też, że ktoś do niego podchodził, a on wydawał rozkazy. Po raz pierwszy w zeznaniach górników pojawiła się informacja o karabinie maszynowym. Do tej pory mówiono tylko o krótkiej broni maszynowej, którą posługiwali się komandosi z jednostek specjalnych.
Paweł Zając podczas zajść znajdował się w grupie liczącej około 100 górników. Mówił o trzech atakach zomowców. Podczas każdego z nich drogę do ataku oddziałom milicji torował czołg. Odległość między górnikami a zomowcami wynosiła od 10 do 15 metrów. Strzały, o których mówił, padły w momencie, gdy górnicy po odparciu ataku odwrócili się plecami do bramy głównej i podążali w kierunku kotłowni. Świadek zauważył wówczas, że jeden z górników upadł. Od kolegów dowiedział się, że zmarł, gdy niesiony był na punkt opatrunkowy. Górnicy, którzy wrócili z punktu opatrunkowego mówili, że jest tam już kilka osób z ranami postrzałowymi.
- Wtedy też dowiedziałem się, że koledzy złapali dwóch zomowców. Jednego, gdy sięgał ręką do kabury. To on prosił potem górników, by nie robili mu krzywdy, bo ma małe dzieci - mówił świadek. Wspominał również, jak przed rozpoczęciem akcji widział jadący ulicą Wincentego Pola czołg, który zatrzymał się, gdyż położyła się przed nim jakaś kobieta.
- Przeżyłem szok, gdy dotarłem do domu. Żona myślała, że nie żyję, gdyż mówiono, że na kopalni zginął człowiek o nazwisku Zając, który miał tak samo jak ja dwójkę małych dzieci - mówił świadek.
Oświadczył również, że po zakończeniu działań, pod kopalnię podjechał czołg. Wyszli z niego oficerowie w mundurach moro i powiedzieli, że mieli za zadanie "zmieść kopalnię z powierzchni ziemi".

Jerzy Kućma i Ryszard Koćmański nie mogli - jako pracownicy kopalnianej straży pożarnej - uczestniczyć w strajku. Przebieg wydarzeń oglądali z okien budynku straży. Obydwaj mówili, że widzieli idących po szynach kolejki wąskotorowej ludzi, ubranych inaczej niż zomowcy. Kućma oświadczył, że mężczyźni ci mieli zielone mundury i karabiny maszynowe, z których strzelali.
- Widziałem, jak jeden z nich przyklęknął, mierzył i strzelił w kierunku taśmociągu i uciekającego tamtędy człowieka - powiedział świadek. Jego zdaniem ludzie ci robili wrażenie kierujących akcją, nie mieli pałek i tarcz, ale mieli krótkofalówki, przez które coś krzyczeli. Również Andrzej Nowaczyk, w zeznaniach złożonych przed prokuratorem, mówił o grupie mężczyzn, ubranych w mundury moro i żółte hełmy (takie miał właśnie Pluton Specjalny). Zeznał, że widział, jak idący po torach mężczyzna w żółtym hełmie rozglądał się i strzelił nagle w kierunku pomostu. Szedł w kierunku kotłowni, gdzie później górnicy znaleźli zakrwawiony, roztrzaskany górniczy hełm.
- "Nie pal, nie niszcz", to słowa napisu widniejącego w łaźni, które stały się mottem kazania wygłoszonego przez ks. Bolczyka podczas strajku - powiedział kolejny ze świadków, Kazimierz Matyka, wówczas przewodniczący Rady Zakładowej KWK "Wujek".
Matyka mówił o nastroju panującym wśród górników podczas strajku, o różańcu przerwanym dramatycznym okrzykiem: "Jadą!", o tym jak na prośbę jednego z górników ks. Bolczyk udzielił im absolucji generalnej. Wspominał również, że widział w dzień po tragicznych wydarzeniach, jak gromadzący się ludzie zbierali łuski, które znajdowały się przed schodami magazynu odzieżowego.
- Łuski te były mniejsze od łusek pocisków z kbk, a większe od łusek pocisków z broni Pm - stwierdził świadek.

- Sytuacja na punkcie sanitarnym była dramatyczna. Mieliśmy wielu rannych, którym trzeba było natychmiast udzielić pomocy - mówił kierownik Międzyzakładowej Przychodni Lekarskiej KWK "Wujek", dr Józef Pethe. - Wszyscy byli zakrwawieni, jęczeli. Próbowałem ratować starszego górnika. Rozerwałem mu koszulę i zobaczyłem otwór wlotowy i wylotowy po kuli, która przeszła przez serce. Dr Pethe pamiętał, że około godziny 13.30 przyszło trzech górników, którzy po otrzymaniu informacji, że jest już sześciu zabitych i ponad sześćdziesięciu ciężko rannych, stwierdzili: "Panowie, tak dalej być nie może. Musimy paktować".

Wszyscy zeznający górnicy zgodnie twierdzili, że nie było żadnego przymusu pozostania w kopalni, że mogli w każdej chwili iść do domu.
- Ludziom pracy wypowiedziano wojnę, a przecież zawsze nas uczono, że zakłady pracy są naszą własnością. Kiedy wojskowi przybyli na teren kopalni powiedzieli, że użyją wszelkiej siły, by ją uwolnić. Wtedy my powiedzieliśmy, że kopalnia jest nasza i jej nie opuścimy - oświadczył podczas zeznań Marian Łaska, który podczas pacyfikacji doznał silnego urazu głowy, uderzony petardą.
Górnicy z "Wujka" podkreślali fakt, że wojskowi zostali poinformowani o tym, że jeżeli wojsko wejdzie na teren zakładu, to załoga nie będzie stawiać oporu, ale że będą bronić siebie i swojej kopalni, jeśli wkroczy milicja. Powodem takiej decyzji były informacje, docierające z innych zakładów, że milicja wyciągała ludzi z domów, biła ich i przetrzymywała na mrozie przed komendą MO z nie opatrzonymi ranami. - Postanowiliśmy stawić opór milicji, ponieważ uznaliśmy, że bez względu na zachowanie i tak zostaniemy zrównani z ziemią - powiedział górnik Alojzy Sztuk.

- "No, to będziemy się bić", powiedział opuszczając kopalnię jeden z oficerów, którzy rano próbowali nakłonić nas do zakończenia strajku - zeznał przed katowickim trybunałem górnik KWK "Wujek" Franciszek Pomichowski.

 
 wstecz    dalej