POWRÓT
|
Stanisław Płatek, który jako jedyny z pokrzywdzonych zabrał głos, powiedział, że podejmując strajk, górnicy działali zgodnie z prawem i Statutem Związku. - Przecież my nikomu nie zagrażaliśmy. Zamknęliśmy się w swoim domu. To do nas przyprowadzono niepożądanych gości. Zwrócił też uwagę na to, co nie znalazło się w akcie oskarżenia: na brak zarzutów o zacieranie śladów, o bicie personelu medycznego, niedopuszczanie karetek pogotowia i wyciąganie z nich rannych, o zniszczenie mienia kopalni. Domagał się, by sąd dodatkowo oskarżył wszystkich o utrudnienie postępowania, a dwóch dowódców o niedopełnienie obowiązków. Mordercy czy ofiary?
Proces oskarżonych o strzelanie do górników w pierwszych dniach stanu wojennego dobiegał końca. Sąd wysłuchiwał już końcowych przemówień obrony.
Obrońcy z urzędu, broniący sześciu spośród dwudziestu dwóch oskarżonych, zgodnie stwierdzili, że na obu kopalniach wydarzyły się straszne tragedie. Nie ma jednak, ich zdaniem, żadnego dowodu na to, by to kule członków Plutonu Specjalnego zabiły czy raniły górników, dlatego też wszyscy wnieśli o uniewinnienie swoich klientów.
Mec. Józef Pichura stwierdził wręcz, że na sali rozpraw odczuwa się wyraźny podział polityczny, sięgający roku 1945.
Podkreślano, że wszyscy oskarżeni mieli prawo uważać, iż wykonują rozkazy i działają w granicach prawa. Obrońcy sugerowali, że ich klienci po przeczytaniu dekretu o stanie wojennym musieli poczuć się żołnierzami, że udział w akcjach był dla nich "ciężkim obowiązkiem", że porzekonani byli, iż "jadą przywracać porządek". - Byłem wtedy po tamtej stronie. Pamiętam ten moment, tę noc. Myśleliśmy, że się nie odważą. To były ogromne emocje - mówił mec. Feliks. - Oni, oczywiście, mogli odmówić wykonania rozkazu uczestniczenia w tych akcjach. Groziłoby im za to kilka lat więzienia, może nawet kara śmierci. Dziś byliby bohaterami. Być może przekroczyli granice obrony koniecznej. Ale, jak powiedział jeden z oskarżonych - "strach to jest strach". Nie wiemy, kto z oskarżonych ma prawo chodzić dziś z podniesioną głową. Może wszyscy? To postępowanie tego nie wyjaśniło. Dla nich ogromną karą jest ten proces.
Zaskakującą linię obrony przyjął mec. Marek Barczyk. Prawie godzinę odczytywał z kartek cytaty orzecznictwa Sądu Najwyższego o przestępstwie umyślnym i nieumyślnym oraz tzw. niebezpiecznych narzędziach. Mimo iż - jak sam zaznaczył - broni 14 konkretnych ludzi i w odróżnieniu od innych adwokatów jest obrońcą z wyboru, niewiele czasu poświęcił swym klientom. Skupił się głównie na raportach o zużyciu amunicji, których, jak uznał "wartość dowodowa została dostatecznie podważona" oraz na raporcie tzw. Komisji Rokity, który jego zdaniem nie ma żadnej wartości dowodowej. Sąd Wojewódzki w Katowicach udzielił również głosu wszystkim oskarżonym. Większość ograniczyła się do krótkiego oświadczenia: "jestem niewinny, proszę o uniewinnienie".
Marian Okrutny stwierdził, że śledztwo w tej sprawie wszczęte zostało na podstawie tzw. Raportu Rokity, który jego zdaniem "zawiera zbiór nieprawd", zaś prokuratura za wszelką cenę usiłowała udowodnić, że na kopalniach popełniono zbrodnię. Zbigniew Wróbel przyznał, że oddał strzały ostrzegawcze. Wcześniej jednak ktoś "strzelał zza pleców Plutonu Specjalnego". Dodał, że swoją pracę zawsze wykonywał dobrze. Przecież ochraniał nawet Papieża i wszystkich prezydentów. Do dziś zresztą pracuje w brygadzie antyterrorystycznej. Wszyscy oskarżeni zarzucili prokuratorowi, że nie uwzględnił innych biorących w pacyfikacjach formacji wyposażonych w broń, np. wojska czy esbeckiej grupy Perka. Wszyscy też prosili o uniewinnienie.
Nieco inaczej wypowiedział się Krzysztof Jasiński. Nie prosił, jak jego koledzy, o uniewinnienie, lecz zawnioskował, by sąd w ogóle wyłączył go z tej sprawy. Sądowy skandal - Napiszcie wreszcie, że to nie proces. To farsa. Oni kpią sobie z nas. Śmieją się i tyle. Powinni ich wreszcie pozamykać, to przestaliby chorować. Gdzie tu sprawiedliwość? Nas traktowano jak przestępców, a tych, co do nas strzelali, nikt nie może ukarać. Kiszczaka uniewinnili, to pewnie im też nic nie zrobią - mówili zdenerwowani górnicy, kiedy po raz kolejny oskarżeni doprowadzali do zrywania rozpraw. Nie stawiali się na sali sądowej z powodu "nagłej choroby", strajku na kolei czy zepsutego budzika. Obrońcy nie mieli pojęcia, gdzie przebywają ich klienci, a sąd usprawiedliwiał te nieobecności "na gębę". Oskarżony Dariusz Ślusarek przyszedł dwukrotnie na salę sądową kompletnie pijany i dopiero za drugim razem, kiedy bełkotał i osuwał się z ławki został ukarany siedmiodniowym aresztem. Za pomocą bezczelnych trików, naigrawając się wręcz z powagi sądu, który na to przyzwalał, oskarżeni i ich obrońcy przeciągali proces przez prawie pięć lat, licząc na przedawnienie swoich czynów. Ale najbardziej skandalicznie - i to bynajmniej nie z powodu działania oskarżonych - wyglądał finał procesu.
Kiedy po wysłuchaniu oskarżonych wydawało się, że sąd przystąpi do wysłuchania replik oskarżycieli posiłkowych i obrońców, mec. Leszek Piotrowski po raz kolejny zwrócił się o "formalne poinformowanie oskarżonych o możliwości zmiany kwalifikacji zarzucanych im czynów na surowszą". Mec. Piotrowskiego poparli mecenasi Janusz Margasiński i Marian Szweda. Pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych już wcześniej zwracali się do sądu z takim wnioskiem. Niestety, skład sędziowski nie uwzględnił tego żądania. I tym razem po naradzie przewodnicząca Ewa Krukowska poinformowała, iż wniosek został odrzucony, gdyż łączyłoby się to ze wznowieniem postępowania, a nadto uznała, że skoro pełnomocnicy o tym mówili, to strony powinny brać pod uwagę taką ewentualność. Był to jednak błąd sądu i dziwi upór, z jakim konsekwentnie odrzucano ten wniosek. Sąd miał bowiem obowiązek poinformować oskarżonych o możliwości zmiany kwalifikacji prawnej zarzucanych im czynów. Tylko formalne poinformowanie przez sąd niesie za sobą odpowiednie skutki prawne, co może zostać wykorzystane przy apelacji. |
|||||||||||
|