Pierwsze starcie
17 lutego 1994 r. miało się rozpocząć postępowanie dowodowe. Wezwano pierwszych sześciu spośród setek świadków, ale na rozprawę nie stawił się oskarżony Leszek Grygorowicz. Zagrożony doprowadzeniem przez policję, pojawił się w dniu następnym, przedstawiając sądowi trzydniowe zwolnienie lekarskie. Stwierdził jednak, że "czuje się na siłach", aby uczestniczyć w rozprawie, co czynił zresztą bardzo aktywnie, zgłaszając liczne uwagi do protokołu zeznań świadka.
Pierwszym świadkiem zeznającym w katowickim procesie był Stanisław Płatek, górnik KWK "Wujek", który reprezentował załogę w rozmowach z dyrekcją i komisarzami wojskowymi. W czasie pacyfikacji kopalni został ciężko ranny, później oskarżony i skazany na mocy "Dekretu o stanie wojennym" na cztery lata pozbawienia wolności za "nieodstąpienie od działalności związkowej". Stanisław Płatek rzeczowo i dokładnie przedstawił przebieg wydarzeń, rozpoczynając od 13 grudnia, kiedy to udał się do mieszkania internowanego w nocy szefa zakładowej "Solidarności" Jana Ludwiczaka i zobaczył wyłamane drzwi oraz ślady krwi, aż do momentu masakry w kopalni podczas pacyfikacji.
W trakcie zeznań świadka odtworzono kasetę wideo, przedstawiającą teren kopalni. Obecnym na sali rozpraw uczestnikom wydarzeń stanął przed oczami tamten dzień i tamta tragedia.
- Tam do mnie strzelił! - krzyknął w pewnym momencie jeden z obecnych na sali sądowej górników, który wówczas został ciężko ranny. Funkcjonariusze Plutonu Specjalnego siedzieli nieporuszeni. Natomiast sąd zwrócił uwagę na "niewłaściwe" zachowanie obecnych na sali ludzi. Górnik, dla którego przeżywanie na nowo tamtych wydarzeń było zbyt bolesne, wyszedł. Na sali panowała pełna napięcia cisza. Świadek zeznawał dalej.
- Dlaczego strajkowaliście, skoro wiedzieliście, że jest stan wojenny i strajk jest nielegalny? Czy wolno wam było popełniać przestępstwa? Czy czuje się pan winny, że podczas strajku, którym pan kierował, zginęli ludzie? - zaatakował Stanisława Płatka oskarżony Grzegorz Włodarczyk.
- Dekret o stanie wojennym godził w konstytucję. Był nielegalny. Gdybym samodzielnie podejmował decyzję odnośnie strajku, mógłbym poczuwać się do winy, że wystawiam ludzi pod wasze lufy. Decyzję o strajku podejmowaliśmy wspólnie - brzmiała odpowiedź.
Oskarżeni nie wykazywali podczas procesu skruchy czy żalu, a wręcz przeciwnie. Umacniani w poczuciu bezkarności przez swoich obrońców, jedni ostentacyjnie wyrażali całkowite znudzenie sprawą, inni zaś, pewni siebie, zachowywali się jak oskarżyciele. W trakcie rozpraw często można było odnieść wrażenie, iż jest to proces górników oskarżonych o zorganizowanie nielegalnego strajku, a nie zomowców winnych śmierci dziewięciu ludzi. Agresywne i bezczelne pytania, zadawane przez oskarżonych oraz ich obrońców, zwłaszcza mec. Marka Barczyka (który na zlecenie NSZZ Policjantów bronił 14 spośród oskarżonych) i adwokat Danuty Świk, wywoływały zdziwienie i oburzenie wśród obserwatorów procesu. Na uwagę, skierowaną do oskarżonych po jednej z rozpraw, "że nawet w obronie własnej istnieją pewne granice bezczelności" sypnęły się wyzwiska i pogróżki. Kiedy mec. Marek Barczyk wypytywał świadków o nazwiska łączników, którzy przybywali do kopalni z innych zakładów, na sali rozległy się szepty: "Po co mu nazwiska? Czyj to właściwie proces? O co tu chodzi?". Inny z obrońców oskarżonych pytał górnika zeznającego przed sądem, czy rzucając kamieniami kogoś trafił. Oburzony górnik, przy pełnej aprobacie widowni procesu zrewanżował się retorycznym pytaniem:
- A może to ja mam być tutaj oskarżonym?
Górnicy z "Wujka"
W pierwszym dniu kolejnej rozprawy swoje zeznania składał świadek Władysław Wójcik. Był postrzelony dwukrotnie: w kolano i w łydkę. Został ranny w momencie, gdy po jednym z natarć górnicy wycofali się.
- Nie mogłem zostać postrzelony od strony magazynu, gdyż zasłaniał mnie murek. Strzały musiały paść od strony wyłomu w murze, w okolicach bramy głównej - oświadczył. W pokoju zabiegowym, do którego zaprowadzili go koledzy, widział cztery osoby przykryte prześcieradłami. Nie żyły. Lekarz robił komuś sztuczne oddychanie, ale bezskutecznie.
- W pewnym momencie usłyszałem strzał jakby z korkowca. Zobaczyłem, że kolega, który stał obok, przewrócił się. Chciałem go podnieść, wtedy poczułem ostry ból ramienia - mówił kolejny świadek Henryk Kwol. - Moim zdaniem strzały padły albo od bramy wjazdowej, albo z helikoptera, który ciągle unosił się nad kopalnią.
Henryk Kwol miał również przestrzelony w dwóch miejscach górniczy hełm. Sanitarkę, którą jechał do szpitala, zatrzymał wysoki funkcjonariusz ZOMO. Interweniujący lekarz został uderzony w twarz tak mocno, że wpadł do samochodu. Kierowca ruszył natychmiast i zawiózł rannego do szpitala. Tam ukryto go przed milicją pod zmienionym nazwiskiem na oddziale... położniczym.
Kolejny ze świadków, Zbigniew Wójcik, to, co działo się na terenie kopalni, oglądał z okna na poddaszu kotłowni. Przebywał tam do czasu, gdy został ranny w rękę.
- Nad kopalnią unosił się helikopter. W jego drzwiach ktoś siedział i coś zrzucał albo strzelał. Nie wiem, co to było - powiedział górnik.
Następny zeznający, Roman Czernik, również został ranny. Stał wówczas na odcinku między wagą a kotłownią. Oddziały milicji znajdowały się w odległości około 20 m.
Zeznający dotychczas górnicy zgodnie twierdzili, że nie dochodziło do walki wręcz. Nikt z nich nie widział, by z dachu kotłowni zrzucano jakiekolwiek przedmioty na nacierających milicjantów. Oświadczyli również, że podczas przesłuchań w 1982 r. byli zastraszani przez milicję.
- Straszono mnie więzieniem. Sugerowano odpowiedzi - powiedział Zbigniew Wójcik.
Ryszard Pikus był pierwszym ze świadków, który zeznał, że doszło do bezpośredniego starcia między górnikami, a nacierającymi zomowcami.
- Mogliśmy się wzajemnie dotknąć. Odpychaliśmy się różnymi przedmiotami. Ja miałem w ręce metalowy pręt. Ale jak uderzyłem nim w tarczę milicjanta, to wyleciał mi z rąk - powiedział górnik. Potem trwało wzajemne obrzucanie się kamieniami, cegłami, petardami. Potężny huk wywołał panikę. Pikus schylił się, by podnieść kamień i wówczas poczuł silne uderzenie w głowę.
- Jeden z górników zaprowadził mnie do punktu opatrunkowego. Po około 20 minutach zaczęto przynosić górników zalanych krwią i nie dających oznak życia - mówił świadek.
O walce wręcz mówił również inny górnik, Jerzy Kaleta. Razem z kolegami miał za zadanie bronić wstępu milicji na teren kopalni od strony barykad koło bramy kolejowej. Postanowili dopuścić blisko przeciwnika, by potem "pogonić ich".
- Pobiegłem na barykadę za zomowcami. Próbowałem odebrać tarczę jednemu z nich. Wówczas wykręcił mi rękę i chyba czymś uderzył. Poczułem silny ból. Okazało się, że mam wybity bark - zeznawał górnik. Kiedy dotarł na punkt opatrunkowy, nie było tam jeszcze osób z ranami postrzałowymi. Zaczęto je przynosić po upływie około trzydziestu minut.
- W budynku dyrekcji dowiedziałem się, że strzelają na bramie głównej - oświadczył Kaleta.
- Widziałem błysk broni, natomiast nie jestem pewien, czy widziałem funkcjonariusza z bronią. Błyski widziałem w wyłomie między wagą a bramą główną. Ta grupa stała bardziej na prawo, ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy wyróżniała się w jakiś sposób np. ubiorem - oświadczył kolejny ze świadków, Władysław Kościelniak. Górnik widział czołg, który zrobił wyłom obok bramy wjazdowej. Z zomowcami, którzy weszli na teren kopalni za czołgiem, górnicy obrzucali się nawzajem kamieniami.
- W pewnym momencie spostrzegłem jak na ziemię upadł górnik. Koledzy podbiegli i wynieśli go na tyły. Po chwili poczułem silny ból w nodze. Gdy zaprowadzono mnie na punkt opatrunkowy, było już kilku rannych - opowiadał świadek.
Zbigniew Szafraniec zraniony został jako jeden z pierwszych. Widział zomowców z bronią palną. Były to prawdopodobnie RAK-i. Zomowcy stali w pobliżu budynku wagi w okolicy magazynu. Odległość między nimi i górnikami, gdy padły pierwsze strzały, wynosiła około 10 m. Świadek nie zauważył, by milicjanci, którzy mieli broń, wyróżniali się spośród pozostałych zomowców.
Piotr Babrakowski, pracownik PRG, gdy został postrzelony w uda obu nóg znajdował się w okolicach kotłowni. Trwał wówczas atak zomowców. Przypuszcza, że ten, który do niego strzelał, mógł stać koło bramy głównej.
- Stałem przy płocie przylegającym do ul. Wincentego Pola. Chciałem zobaczyć, co się dzieje. Zobaczyłem potężne siły milicji i samochód z działkiem wodnym. Cofnąłem się, żeby nie polano mnie wodą, a potem obudziłem się w szpitalu - mówił górnik Mirosław Bronisz, który w wyniku postrzału w głowę doznał urazu czaszki i obrzęku mózgu.
Wiesław Łobień, kolejny z poszkodowanych, pamięta, że o godzinie 11.00 usłyszał potężny wybuch. Pobiegł w kierunku wagi, by zobaczyć, co się stało.
- Widziałem, jak czołg wycofał się przed schody kotłowni. Za nim ruszyli górnicy. W pewnym momencie górnicy wycofali się. Jeden z nich upadł. Wtedy podbiegło do niego czterech funkcjonariuszy. Złapali go za ręce i nogi i zanieśli w kierunku magazynu odzieżowego - mówił świadek. - Potem trwało wzajemne obrzucanie się kamieniami. Odwróciłem się tyłem do zomowców, którzy stali w odległości 30 m i schyliłem się, by podnieść kamień. Nagle poczułem silny ból w łokciu i pośladku. Po chwili zorientowałem się, że po nodze i ręce cieknie mi krew.
Łobień został na placu jeszcze godzinę. Gdy ZOMO wycofało się, górnicy zdjęli kaski i odśpiewali "Jeszcze Polska nie zginęła". Wtedy dopiero udał się do punktu opatrunkowego.
- Na podłodze w punkcie opatrunkowym była centymetrowa warstwa wody zmieszanej z krwią rannych górników - opowiadał. W szpitalu w Ligocie Łobień wraz z innym nieprzytomnym górnikiem noc spędził w sali, gdzie na drzwiach umieszczona była tabliczka z napisem "pomieszczenie gospodarcze"...
- To wydarzenie odbiło się na mnie takim piętnem, że nigdy tego nie zapomnę - stwierdził podczas składania zeznań Zbigniew Szafraniec. Karetkę, którą wieziono go do szpitala, zatrzymał patrol ZOMO.
Sanitariusz polecił udawać mu nieprzytomnego i reanimował go. Mimo to sanitariusz i kierowca zostali brutalnie wyciągnięci z karetki.
- Do wozu weszło dwóch funkcjonariuszy, którzy po próbie zbadania mi pulsu powiedzieli: "zostawmy go, z niego i tak już nic nie będzie" - mówił Szafraniec. Po chwili karetka ruszyła z miejsca i zawiozła go do szpitala w Ochojcu.
- Już nigdy w życiu nie chciałbym przebyć tego upokorzenia, jakiego doznałem na komendzie. Stałem na korytarzu w samych spodniach, z opatrunkiem na ręce, a każdy przechodzący milicjant szydził ze mnie i z "Solidarności". Po prostu pluli mi w twarz. Na komendzie przesłuchiwał mnie funkcjonariusz w cywilu. On również mnie zastraszał. Mówił np. "teraz cię mamy" - powiedział w sądzie Jerzy Kaleta.
W głosach wielu zeznających wyczuwało się rozgoryczenie. Minęło już tyle lat od tamtych wydarzeń, a winni nadal nie ponieśli kary.
Zdaniem kolejnych świadków, tragedia rozegrała się podczas trzeciego, nieudanego, ataku zomowców.
- Ten atak był inny niż poprzednie. Helikopter jakby zawisł nad nami, panował niesamowity huk. Zomowcy, którzy weszli, nagle rozproszyli się i wtedy padli zabici i ranni - mówił Franciszek Pomichowski. - Strzały padły z ukrycia. Zomowcy strzelali do nas jak do kaczek.
- Oni strzelali tak, aby sobie kogoś odstrzelić - powiedział świadek, Józef Żmuda. Oświadczył również, iż widział milicjanta, strzelającego do górników. Zomowiec ten nie miał pałki ani tarczy, na głowie miał hełm bez przyłbicy. Wychylał się zza budynku i strzelał w momencie, gdy górnicy wycofywali się po kolejnych natarciach i byli rozproszeni.
- W pewnym momencie kolega ostrzegł mnie: uważaj na niego! Odwróciłem się i wtedy dostałem od niego w plecy. Widziałem tego, który do mnie strzelał! - mówił górnik.
Człowieka z bronią widział również inny ze świadków, Zbigniew Grzesica.
- Zauważyłem, jak zza muru kopalni kilkakrotnie wychylał się człowiek w stalowym mundurze i szarym hełmie bez przyłbicy, trzymał w ręku kałasznikowa - zeznawał. Świadek pamiętał również słowa górnika, którego przyniesiono na punkt opatrunkowy z przestrzeloną nogą: "Oni mają ostrą amunicję. Wszystkich nas tu wystrzelają" - wydusił z siebie ranny.