Sąd zwrócił się do Komendy Wojewódzkiej Policji i UOP w Katowicach z pytaniem, gdzie znajdują się dzienniki ówczesnego Wojewódzkiego Stanowiska Kierowania MO. Policja poinformowała, że już w latach 80. przekazano je SB, a potem przejął je UOP. UOP zaś w swej odpowiedzi ograniczył się do "pouczenia" sądu, że dokumenty te są opatrzone klauzulą "tajne", a zatem odtajnione mogą zostać po... 30 latach. Wcześniej - tylko za zgodą szefa MSW. Sam fakt, gdzie są te dzienniki i czy w ogóle się zachowały, UOP także potraktował jako tajemnicę.
Niczego sąd nie dowiedział się o tzw. esbeckiej grupie płk. Perka, która zdaniem oskarżonych, wyposażona w taką samą broń jak oni, również pacyfikowała kopalnie. Mimo iż w skład grupy Perka wchodzili milicjanci z KW MO i - jak twierdzili oskarżeni - niektórzy pracują tam do dzisiaj i to na wysokich stanowiskach - Komenda Policji odpowiedziała, że na temat składu i działalności tej grupy nie posiada absolutnie żadnych informacji.
Podobnie zresztą katowicka policja oraz Oddziały Prewencji w Piotrowicach poinformowały, że z powodu braku dokumentów nie potrafią wskazać, którzy funkcjonariusze MO brali udział w akcjach pacyfikacyjnych, dlatego też nie będzie możliwe wytypowanie egzemplarzy broni, które były użyte w kopalniach. Na takie samo pytanie, skierowane do Śląskiego Okręgu Wojskowego, sąd nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Zatuszowali sprawę
Katowicki sąd przesłuchał również prokuratorów, którzy umorzyli pierwsze śledztwo przeprowadzone w 1982 r. w sprawie użycia broni w kopalniach "Manifest Lipcowy" i "Wujek": Janusza Brola z Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Gliwicach, który śledztwo prowadził i Waldemara Wilka z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, który je nadzorował. Zeznania obu prokuratorów zgodne były tylko wówczas gdy mówili, że o wszystkim decydowali ich przełożeni.
Waldemar Wilk i Janusz Brol w kilka godzin po wydarzeniach byli na terenie kopalni. Obejrzeli jedynie zwłoki pomordowanych i ustalili ich dane personalne. Wilk oświadczył, że z uwagi na późną porę. Nie potrafili powiedzieć, dlaczego nie zabezpieczono terenu kopalni do następnego dnia. Brol stwierdził natomiast, iż zbierali łuski, fotografowali teren, przesłuchiwali milicjantów i rannych górników. Obaj mówili, iż w Warszawie żądano szybkiego zakończenia śledztwa, dlatego prowadzili je "powierzchownie i żywiołowo", oraz że Naczelną Prokuraturę Wojskową interesowało głównie to, jak dalece górnicy zostali zapoznani z dekretem o stanie wojennym. Zdaniem Wilka, obowiązywała wówczas tylko jedna wersja, że w KWK "Wujek" strzelał Pluton Specjalny. Tak twierdzili przełożeni. Dlatego nie dociekali, kto jeszcze miał broń. Nikt wtedy nie mówił, że strzelał również wojskowy.
- Zastanawialiśmy się, komu postawić zarzuty. Przecież ta kilkunastoosobowa grupa nie mogła znacząco wzmocnić setek milicjantów. Jeśli wprowadza się do akcji ludzi z bronią, to wiadomo po co - mówił świadek Wilk. - W śledztwie ustalono, że to dowodzący akcją o tym zadecydował oraz że szef Plutonu Specjalnego zwracał się o zgodę na użycie broni.
Stwierdzono wówczas, że członkowie Plutonu Specjalnego wystrzelali 157 naboi oraz że pierwszy zaczął strzelać ich dowódca.
- W tej grupie na pewno byli i ci, którzy strzelali w powietrze, i ci, którzy strzelali do górników - oświadczył Wilk. Zdaniem Brola ustalono ponad wszelką wątpliwość, że to strzelał Pluton Specjalny. Natomiast nie można było jednoznacznie stwierdzić, z czyjej konkretnie broni zabito górników, gdyż wszyscy członkowie Plutonu przyznali się wprawdzie, że strzelali, ale nikt nie wiedział, czy wydano mu wówczas jego broń.
- Mówili, że w sytuacjach alarmowych pobierali broń jak leci. Pytaliśmy o to magazynierów, którzy to potwierdzili - zeznał Brol.
Śledztwo w pierwszej wersji umorzono, gdyż, jak stwierdzili prokuratorzy, nie można było w takiej sytuacji postawić konkretnych zarzutów poszczególnym członkom Plutonu Specjalnego. Z Naczelnej Prokuratury Wojskowej przyszło jednak inne postanowienie. Stwierdzono w nim, że śledztwo w sprawie użycia broni zostało umorzone z braku dowodów popełnienia przestępstwa, ponieważ Pluton Specjalny działał w obronie własnej. Pod taką decyzją podpisał się prokurator Janusz Brol.
- Brak doświadczenia zawodowego i życiowego spowodował, że to podpisałem - tłumaczył się przed sądem.
(...)
ZOMO kontratakuje
Dopiero po czterech latach procesu szef Plutonu Specjalnego ZOMO Romuald Cieślak przyznał się, że okłamał swoich przełożonych i prokuratora, oświadczając, że jego podwładny Krzysztof Jasiński zgubił legitymację służbową podczas akcji w "Wujku". Uczynił to na jego prośbę, a nadto chciał go uchronić przed surowymi konsekwencjami, za utratę legitymacji.
Jasiński od samego początku twierdził, że jest niewinny. Odmówił składania wyjaśnień w śledztwie. Dopiero na sali rozpraw oświadczył, że nie pacyfikował ani KWK "Manifest Lipcowy", ani KWK "Wujek". Podstawą oskarżenia Jasińskiego był napisany przez niego raport o zużyciu amunicji. Oskarżony tłumaczył, że napisał go, by uniknąć kary za utratę legitymacji. Wersję tę potwierdził Maciej Przybylski - członek Plutonu Specjalnego, który wraz z nim był wówczas w Pyrzowicach i nie został objęty aktem oskarżenia. Temat wrócił, gdyż sąd dotarł do akt osobowych Oddziałów Prewencji, w których mowa jest o tym, że Jasiński zgubił legitymację podczas pacyfikacji "Wujka".
- To nieprawda - zeznał Cieślak - Jasiński nie był na "Wujku", gdyż został oddelegowany do obsługi helikoptera i był wówczas w Pyrzowicach.
Zapytany przez sąd, czy nie obawiał się, że podaje swym przełożonym fałszywe informacje, Cieślak odparł, że było to postępowanie wewnętrzne i nie bał się powiedzieć nieprawdy. Na potwierdzenie swej niewinności przez kolegów z ławy oskarżonych Jasiński musiał czekać aż cztery lata. Zaskakuje fakt, iż dopiero teraz jego przełożony zdecydował się o tym powiedzieć. Być może Jasiński miał już dosyć ponoszenia odpowiedzialności za to, co zrobili jego koledzy i ceną za dalsze milczenie było oczyszczenie go z zarzutów przez współoskarżonych.
Następna "bomba" wybuchła, gdy kilku z oskarżonych oświadczyło, że raporty, które po wydarzeniach własnoręcznie sporządzali, zostały napisane na rozkaz.
- Nie chcieliśmy do tej pory ujawniać nazwiska osoby, która kazała nam je pisać, bo już nie żyje - mówił Dariusz Ślusarek. - To płk Nikiel, zastępca komendanta ds. politycznych, który infiltrował Pluton Specjalny od początku jego istnienia, przyszedł i powiedział, że wojna została wygrana, a my w końcu jesteśmy Plutonem Specjalnym.
Potwierdził to szef Plutonu, Romuald Cieślak, który oświadczył, że po akcji żaden z dowódców drużyn nie zgłaszał mu informacji, iż jego podwładni użyli broni. Cieślak potwierdził, że protestował przeciwko pisaniu raportu. Dlatego sporządzono je dopiero wówczas, gdy rozpoczęło się śledztwo - w trzy dni po wydarzeniach, po rozkazie Nikiela i naciskach ze sztabu.
Podobne oświadczenia złożyli Leszek Grygorowicz i Józef Rak.
- Sugerowano mi, że mam wpisać ilość zużytej amunicji - powiedział Grygorowicz.
Z kolei Rak udowadniał, iż raporty nie były napisane zgodnie z przepisami. Powinno się w nich wskazać numer broni, z której strzelano, miejsce i okoliczności użycia.
- Sporządziliśmy je na rozkaz i dlatego pisali je nawet ci członkowie Plutonu Specjalnego, którzy nie uczestniczyli w akcji - dodał Rak.
Raporty o użyciu broni były główną podstawą oskarżenia. Oskarżeni próbowali ją podważać. Dziwi fakt, że zrobili to dopiero po czterech latach procesu. Ponadto kilku z nich w swoich wyjaśnieniach przyznało się, że strzelali w powietrze. Sam szef Plutonu również w swym wcześniejszym oświadczeniu zeznał, iż po strzałach w "Manifeście Lipcowym" jego podwładni powiedzieli mu, że wszyscy strzelali.
Krzysztof Jasiński, który twierdzi, że w ogóle nie brał udziału w akcjach, powiedział wprost, że raport został mu podyktowany.
- Na polecenie KW MO broń Plutonu Specjalnego została przestrzelona w tym dniu. Przypuszczam, że przestrzelono i moją broń - mówił Jasiński. - Zrobiono to niezgodnie z przepisami, bo nie powinny robić tego osoby, które rzekomo tej broni używały, a broń przestrzelał Nowak i dwóch innych kolegów z plutonu.
- Nie przestrzeliwałem żadnej broni - zastrzegł się niespodziewanie Lech Nowak. - O tym, że była przestrzelona, dowiedziałem się dopiero na tej sali.
Są winni
- Wysoki Sądzie, wnoszę o uznanie oskarżonych za winnych - powiedział prokurator Jacek Ańcuta. - Użycie broni na KWK "Manifest Lipcowy" i "Wujek" było celowe i bezzasadne. Nie wysyła się kilkunastu osób tam, gdzie nie może poradzić sobie kilkadziesiąt. Zwłaszcza jeżeli wyposażone są jedynie w broń automatyczną, przypomina to bowiem igranie z ogniem na beczce prochu.
Po ponad czterech latach trwania procesu oskarżonych o pacyfikację śląskich kopalni w pierwszych dniach stanu wojennego Sąd Wojewódzki w Katowicach zamknął wreszcie przewód sądowy i przystąpił do wysłuchania końcowych przemówień stron. Rozprawa, na której głos zabrał prokurator Jacek Ańcuta, zgromadziła więcej, niż zwykle, dziennikarzy. Do sądu przyszli również górnicy. Dawno na tej sali nie wyczuwało się takiej powagi i takiego napięcia.
Przewodnicząca składu sędziowskiego odrzuciła wniosek mec. Janusza Margasińskiego, by odłożyć przemowy stron i dać czas na zapoznanie się z nowymi wyjaśnieniami Mariana Okrutnego, i udzieliła głosu prokuratorowi.
- Jest to proces doniosły i bezprecedensowy. Dotyczy wydarzeń lokalnych sprzed 16 lat, ale tło historyczne wyrasta poza region. W tym czasie dorosło nowe pokolenie Polaków, ten proces będzie kształtował ich opinie o tych wydarzeniach - mówił prokurator Jacek Ańcuta. - Narosło tak wiele mitów i legend, że trudno oddzielić fikcję od prawdy. To wszystko już za nami. Przed nami wyrok Wysokiego Sądu, który zapewne nie przyniesie kresu tym mitom, ale z całą pewnością da wiarygodną ocenę tych wydarzeń.
Prokurator przyznał, że toczący się proces jest poszlakowy. Opiera się głównie na zeznaniach świadków, a te nie zawsze są ścisłe. Innego materiału dowodowego już nie będzie, gdyż prowadząca w 1981 r. śledztwo Prokuratura Garnizonowa dołożyła wszelkich starań, by pozacierać ślady, by nigdy nie można było postawić konkretnego zarzutu zabójstwa poszczególnym oskarżonym. MSW zniszczyło zaś wszystkie dokumenty, które mogłyby pomóc w wyjaśnieniu prawdy.
Zdaniem prokuratora Ańcuty to, co udało się zebrać w śledztwie, wskazuje na bezsporną winę zasiadających na ławie oskarżonych. Prokurator uznał, że w przypadku pacyfikacji "Manifestu Lipcowego" i "Wujka" argument siły wziął górę. Nie próbowano rozmawiać z górnikami, tak jak w KWK "Piast". Nie może być również mowy o obronie koniecznej, gdyż to milicja była agresorem.
- Dziś wiemy, że faktem jest, iż był stan wojenny, były strajki, pacyfikowanie zakładów pracy, w którym uczestniczył Pluton Specjalny. Faktem jest, że są zabici i ranni - mówił prokurator Ańcuta. - Wiadomo, że akcje poprzedzały narady, że w Jastrzębiu dowodził Okrutny, że w "Manifeście Lipcowym" strzały padły jeszcze przed wejściem na teren kopalni przez portiernię i bramę główną, a członkowie Plutonu Specjalnego strzelali do górników z tzw. pozycji strzeleckich i robili to precyzyjnie.
- Marian Okrutny mógł w każdej chwili przerwać akcję. Romuald Cieślak mógł zapobiec użyciu broni - oświadczył prokurator. - Obaj winni są kierowania zabójstwem.
Na sali rozpraw zapanowała głucha cisza, gdy prokurator zażądał kar dla oskarżonych. Dla dwóch dowódców zażądał 12 lat pozbawienia wolności za pacyfikację KWK "Manifest Lipcowy" i 15 za KWK "Wujek". Łącznie domagał się skazania ich na 15 lat więzienia i 10 lat pozbawienia praw publicznych. Dla członków Plutonu Specjalnego, którzy strzelali do górników w "Manifeście Lipcowym" prokurator Łańcuta zażądał 8 lat więzienia, dla tych, którzy pacyfikowali KWK "Wujek" lub brali udział w obu akcjach - 15 lat pozbawienia wolności. Prokurator domagał się również kar dodatkowych, m.in. zakazu zajmowania stanowisk związanych z ochroną porządku publicznego i podania wyroku do wiadomości publicznej.
- Wysoki Sądzie, członkowie Plutonu Specjalnego dobrze wywiązali się z poleconego im zadania. Wszyscy, jeszcze w czasie postępowania prowadzonego w 1981 r., otrzymali nagrody i awansowali o jeden stopień - uzasadniał prokurator. Odniósł się również do wyjaśnień składanych przez oskarżonych w trakcie śledztwa i podczas procesu. Zauważył, że elementy wspólne, jak np.: że pobierali broń dowolnie, że dyktowano im raporty o zużyciu amunicji, nasuwają podejrzenie, że oskarżonych uczono tej wersji wydarzeń.
Prokurator nie uwzględnił tłumaczenia oskarżonego Tadeusza Tinel, który twierdził, iż nie brał udziału w pacyfikacji "Manifestu Lipcowego", gdyż z uwagi na wystąpienie objawów niedocukrzenia został w samochodzie. Nie przyjął do wiadomości wyjaśnień oskarżonego Krzysztofa Jasińskiego, który dopiero na sali rozpraw oświadczył, że w ogóle nie brał udziału w tych akcjach, a raport napisał, gdyż bał się konsekwencji za zagubioną wcześniej legitymację. Nie została również zastosowana odrębna kwalifikacja prawna w stosunku do oskarżonego Leszka Grygorowicza, który - jako jedyny z oskarżonych - został rozpoznany przez górnika z "Manifestu Lipcowego", do którego strzelał i ciężko go ranił.
Zgromadzona na sali rozpraw publiczność zgotowała prokuratorowi gorącą owację. Oskarżeni byli zaskoczeni, wręcz przerażeni. Niektórzy nerwowo się uśmiechali, inni spuszczali głowy, chowali twarze w dłoniach. Chyba nie spodziewali się, że prokurator zażąda maksymalnej kary. Po raz pierwszy, mimo że proces trwał już tyle lat, dotarło do nich, że to co stało się w grudniu `81 musi zostać osądzone. Tego dnia nie zachowywali się butnie i wyzywająco. Nie czytali gazet, nie rozmawiali, nie komentowali.
- Kainowa zbrodnia została dokonana. Gdyby nie stan wojenny, nie byłoby tej zbrodni - mówił pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych reprezentujących KZ NSZZ "Solidarność", mec. Marian Szweda. - Z tej ławy uciekli dwaj oskarżeni. Oficerowie wysokiej rangi. Ukryli się za chorobą, zostawiając swoich podwładnych.
Największa sala Sądu Najwyższego w Katowicach w trakcie końcowych mów pełnomocników oskarżycieli posiłkowych wypełniona była prawie do ostatniego miejsca. Wielu górników przyszło w mundurach, niektórzy z opaskami "Solidarności". Mimo że publiczność zgromadziła się tak licznie, na sali panowały przejmująca cisza, powaga i spokój.
Mec. Marian Szweda stwierdził, iż wprowadzenie Plutonu Specjalnego do pacyfikacji było zaplanowane i świadome. Tak, jak zaplanowane było użycie broni.
- Oskarżeni świadomie i cynicznie uczestniczyli w strasznej zbrodni. Wykonali najbardziej brutalną część scenariusza stanu wojennego - oświadczyła mec. Anna Dembek. Przekonywała ona, że Pluton Specjalny działał według ściśle określonego planu.
Mec. Dembek stwierdziła, że Polska była wówczas państwem policyjnym, zaś brutalna pacyfikacja obu kopalni miała służyć sterroryzowaniu i zastraszeniu społeczeństwa. Zwróciła też uwagę na konsekwentne zacieranie śladów i utrudnianie dotarcia do prawdy, zarówno przez oskarżonych, jak i przez świadków związanych z ówczesnym aparatem władzy. Skomentowała również naganne zachowanie się oskarżonych w trakcie procesu.
- Udowodniono im, że uczestniczyli w strasznej zbrodni. Gdyby nawet przyjąć, że wówczas byli młodzi i indoktrynowani, to przecież od tych wydarzeń minęło 15 lat. Wiele się zmieniło w naszym kraju. Na tej sali słuchaliśmy zeznań pokrzywdzonych, ich odczucia zostały zaprezentowane - mówiła mecenas. - Na tym tle przerażająca jest postawa oskarżonych. Postawa cyniczna, lekceważąca. Czytają, śpią, żartują. Często prezentują niczym nie uzasadnioną niechęć i agresję w stosunku do pokrzywdzonych. To także świadczy o tym, że oskarżeni to osoby szczególne, nieprzypadkowe, starannie wyselekcjonowane do takich właśnie zadań, jak akcje w obu kopalniach. Ani jeden nie wyłamał się. Nie wykazał cienia skruchy czy zwykłego, ludzkiego współczucia dla ofiar tragedii. Jak więc ich ocenić? To z premedytacją działający, wyszkoleni kaci. A jak wykazała historia, kaci przegranej sprawy...
Mec. Jolanta Zajdel-Sarnowicz skupiła się głównie na osobach dwóch dowódców: Mariana Okrutnego i Romualda Cieślaka:
- Okrutny dowodził akcją w KWK "Manifest Lipcowy", wiedział, że Pluton Specjalny strzelał do górników, że tylko centymetry decydowały o tym, iż byli tylko ranni. Mimo to zdecydował się wysłać ich do KWK "Wujek". A przecież w ciągu 24 godzin nie zaszły żadne przesłanki, by przypuszczać, że na tej kopalni oskarżeni zachowają się inaczej. Tym samym, godził się na użycie broni. Tak samo Cieślak, dowodzący ludźmi o określonych predyspozycjach psychicznych i fizycznych, którzy już użyli broni na "Manifeście Lipcowym", zdawał sobie sprawę z tego, że biorąc udział w kolejnej akcji, godzi się na śmierć ludzi.
Mecenasi Janusz Margasiński i Leszek Piotrowski, pełnomocnicy rodzin zamordowanych i rannych górników z obu kopalni, zwrócili się do sądu o zmianę kwalifikacji prawnej czynów zarzucanych członkom Plutonu Specjalnego. Domagali się, by odpowiadali z art. 148 par. 1 kk, czyli za zabójstwo. Mec. Piotrowski wykazał wewnętrzną sprzeczność aktu oskarżenia. Skoro Marianowi Okrutnemu i Romualdowi Cieślakowi zarzuca się kierowanie zabójstwem, to jak ci, którzy ich rozkazy wykonywali mogą odpowiadać jedynie za udział w bójce?
Obaj pełnomocnicy stwierdzili, że wina członków Plutonu Specjalnego jest bezsporna. A ponieważ nie można ustalić konkretnie, który z oskarżonych zabił, wszystkim należy postawić zarzut współudziału w zbrodni. Wszyscy bowiem strzelali.
- To był Pluton nie Specjalny, lecz Egzekucyjny - mówił J. Margasiński.
Mec. Leszek Piotrowski na początku swego wystąpienia stwierdził, że niepotrzebnie proces ciągnie się tak długo:
- Przecież to jest prosta sprawa: o zabójstwo! Jednak w akcie oskarżenia znalazło się aż 248 świadków. Błąd to, czy nadużycie prokuratora? - pytał.
Powołując się na zeznania biegłych z zakresu balistyki i medycyny sądowej, mec. Piotrowski udowadniał, iż oskarżeni strzelali tak, aby zabić. Wszystkie strzały oddano bowiem w ważne dla życia miejsca ciała.
- Świadkowie zeznali, że w "Manifeście Lipcowym" członkowie Plutonu Specjalnego strzelali z biodra - tak jak ich nauczono: że do człowieka strzela się z biodra. I ta nauka nie poszła w las - oświadczył mec. Piotrowski. Zaznaczył również, że w kilku przypadkach udała się rzecz dla snajpera najtrudniejsza: trafienie w twarzo-czaszkę.
- Pokrzywdzony Zbigniew Wilk, zabity strzałem od tyłu. Górnicy zeznawali, że były takie sytuacje, że uciekali przed bandytami w mundurach. Pewnie Zbigniew Wilk też uciekał i strzelił mu łajdak w plecy - mówił Piotrowski. - Na miłość Boską, co ci górnicy złego zrobili, że tak ich potraktowano? Przecież oni zaledwie podnieśli się z klęczek, wystąpili w obronie swojej naruszanej przez lata godności. Każdy był robotnikiem, katorżniczo pracującym pod ziemią. I do takiego właśnie robotnika, będącego w swoim zakładzie pracy, przyjechał inny Polak w czołgu, rozwalił bramę i wpuścił tam zabójców, wyposażonych tylko w broń automatyczną, nie mających innego celu niż zabijanie.